O tej książce pisze się bardzo trudno. Nie da się jej jednoznacznie scharakteryzować, powiedzieć, o czym jest, ani nawet jakie wrażenie pozostawia. Czytelnik, który założy, że jest to reportaż o Afryce, jak sugeruje okładka, poniesie klęskę w starciu z autorem, zawiedzie się oczekując konkretnego sposobu pisania i konkretnych tematów.
Początek książki sugeruje coś zgoła odmiennego. Realia Afryki wpełzają w tę opowieść początkowo niemal niepostrzeżenie, stając się dziwną, przerażającą naroślą na zwyczajnej historii o dorastaniu. Na tej samej stronie występuje Michel Jackson i martwe bydło, padłe w wyniku suszy i rozkładające się na ulicach, a dzieci dostają się do szkół wyższych na podstawie tego, do jakiego plemienia należą. Równie ważne jak rewolucja w RPA są studenckie imprezy, a wzmianka o porzucanych za szkołą okaleczonych ciałach sąsiaduje ze szczegółowym opisem mody na breakdance. Ale jak się okazuje, nie o kontrast chodzi autorowi, jest to raczej próba scalenia wszystkich tych sprzeczności w jedną, spójną tożsamość.
Wainaina pyta więc, co to znaczy być Kenijczykiem,
co znaczy być Kikuju, do jakiego stopnia twoje plemię decyduje o tym, kim
jesteś jako człowiek i jak w tym całym postkolonialnym bałaganie znaleźć
miejsce i rolę dla siebie. Być może właśnie to poszukiwanie mogłoby
stanowić sedno książki. Tożsamości szuka nie tylko autor,
ale także jego rodzina i znajomi, napotkani ludzie, wreszcie całe kraje. Wainaina ze strzępów rozmów, z krótkich scenek, mikrohistorii,
prostych i codziennych sytuacji rysuje wielowymiarowy obraz, który stopniowo przestaje fascynować. Jestem rozczarowany, że kiedy podchodzę bliżej, cała ta
odległa sceneria, błękitna i zamglona, staje się coraz bardziej rzeczywista:
pozbawiona niejasnych miejsc, gdzie wyrazistość się zaciera, gdzie pewność nie
ma mocy, a sny są prawdziwe. To zdanie znajduje się w pierwszym rozdziale
książki. Jest jak ostrzeżenie dla czytelnika: jeśli podejdziesz zbyt blisko,
możesz wprawdzie ujrzeć prawdziwą Afrykę, ale jednocześnie utracisz urok owych „niejasnych
miejsc”, naszych fantazmatów i wyobrażeń. W Kenii Wainainy nie sposób
się zakochać. Nie sposób o niej marzyć. Ale można, wzorem autora, nieustannie
dążyć do zrozumienia tego targanego niepokojami kraju.
Być może właśnie z powodu tej zmiany w sposobie opowiadania historii nie potrafię jednoznacznie ocenić Kiedyś o tym miejscu napiszę. Wymyka mi
się, jakby nie chciała dać się usidlić. Narracja jest piękna, niektóre rozdziały
naprawdę poruszają. Ale są też fragmenty, które nużą. Kiedy z narracyjnego horyzontu znika Afryka, pozostaje opowieść o zmaganiach młodego pisarza i książka z fascynującej staje się przeciętna. Ta nierówność pomiędzy poszczególnymi rozdziałami stanowi irytujący dysonans. Pytanie, jakie można postawić brzmi zatem, czy bez afrykańskiego tła
byłaby pozycją równie interesującą. I być może
ponoszę tu swego rodzaju porażkę, bo oczekiwałam czegoś więcej, niż
autobiografii z Afryką w tle.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz