wtorek, 21 października 2014

Październikowe rozmaitości


Październik to dla czytelników trudny czas. Powakacyjny wysyp nowości, Nobel, Booker, Angelus, a dla tych, którym jest pod drodze do Krakowa, Conrad Festival i Targi Książki. Trudno za tym wszystkim nadążyć, a stos książek do przeczytania staje się niepokojąco wysoki.

Tegoroczny Nobel to dla mnie, muszę przyznać, zagadka. Za chwilę księgarnie zaleje pewnie fala dodruków i nowych tłumaczeń, ale jako że zwykle z literaturą francuską jestem raczej na bakier, chyba chwilowo odpuszczę bliższe spotkanie z panem Modiano.

Booker dla Richarda Flanagana to zagadka nieco mniejsza i niecierpliwie czekam na polskie wydanie nagrodzonej książki. A ogłoszenie nagrody zbiegło się w czasie z datą premiery Wszystko, co lśni, zeszłorocznej laureatki. Na portalu Xięgarnia.pl pojawił się jakiś czas temu mój artykuł na temat książki Eleanor Catton, dość obszerny, ale taka książka wymaga tekstów stosownej długości. Polecam się, książkę także, to jedna z lepszych rzeczy ostatnich lat. Artykuł znajdziecie tutaj, oraz klikając w logo poniżej. 


Wczoraj rozpoczął się Festiwal Conrada i, trzeba przyznać, rozpoczął się z przytupem od spotkania z jednym z najwybitniejszych światowych prozaików, laureatem Bookera, Johnem Banvillem. Oczekujcie relacji, w której między innymi: dlaczego John Banville nie jest fanem Jane Austen, dlaczego irlandzka proza tak silnie związana jest z poezją i jak Irlandczyk odbiera język angielski.

wtorek, 7 października 2014

Iljas Churi, Jalo

Jalo to nie tyle opowieść o wojnie, ile o spustoszonych przez nią umysłach jej uczestników, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowym, powojennym świecie. A także o dramatycznej próbie odnalezienia i opowiedzenia prawdy o swoim życiu.

Iljas Churi, libański pisarz, krytyk literacki i publicysta jest jednym z najważniejszych autorów piszących po arabsku. Sam o sobie mówi jednak nie jako o Libańczyku, lecz raczej – Bejrutczyku, podkreślając tym samym silne związki z kulturą arabską. Choć urodził się w chrześcijańskiej rodzinie, przez wiele lat wspierał niepodległościowe dążenia Palestyny. Jego powieści tłumaczone były dotąd m. in. na angielski, niemiecki, francuski, norweski i hebrajski. Jalo to pierwsza powieść tego autora, po którą mogą sięgnąć polscy czytelnicy. Churi powraca w niej do jednego z ważniejszych tematów swojego pisarstwa: doświadczeń wieloletniej, bratobójczej libańskiej wojny domowej pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami. Wojny, w której sam brał udział i w której został ciężko ranny, tracąc tymczasowo wzrok.

Tytułowy bohater powieści, oskarżony o gwałty, rozboje i współpracę z terrorystami, otrzymuje zadanie opisania swojego życia i swoich czynów. Kolejne wersje jego opowieści nie przynoszą jednak odpowiedzi na pytania śledczych. Jalo gubi się we własnych wspomnieniach, pod wpływem tortur przyznaje się do wszystkiego, by po chwili odwołać zeznania. Każda wersja tej samej historii zawiera bowiem inne prawdy i inne kłamstwa. To, co pominięte, i to, co wyeksponowane, rozłożenie akcentów, pojedyncze słowa – wszystko wpływa na ostateczny kształt zwierzeń. Prawda wymyka się z rąk, gubi w gąszczu pokawałkowanych wspomnień, fragmentarycznych obrazów, domysłów i prób interpretacji działań innych ludzi. Jeśli bowiem Jalo trafnie odczytał intencje Szirin, dziewczyny, którą napadł i w której się zakochał, to jej zachowanie świadczyło o miłości, a ich spotkania miały zupełnie niewinny charakter. Jeśli uzna natomiast, że Szirin mówi prawdę, a jej drżenie było oznaką strachu, a nie wzruszenia, to staje się oprawcą, gwałcicielem i prześladowcą.

Powieść Iljasa Churiego nie stawia tez, lecz pytania. Czy Jalo jest zbrodniarzem, który nie chce przyznać się przed samym sobą do wielokrotnych gwałtów? Czy też jest ofiarą – wojny, śledczych, trudnego dzieciństwa – dla której jedynym ratunkiem jest opowiedzenie swojej historii w sposób, który zadowoli oprawców? Wreszcie, nawet jeśli uznać Jalo za winnego, czy nie należy mu współczuć w obliczu okrucieństwa torturujących go śledczych? Czy jego czyny można zrozumieć – i wybaczyć – w obliczu wojennej traumy? Wydaje się, że ostateczny werdykt nie ma dla Churiego znaczenia: liczy się tylko oscylacja bohatera na linii ofiara – zbrodniarz. Nie ma także znaczenia, jakie stanowisko zajmie czytelnik – nie o winę wszak tu chodzi, nie o wytropienie prawdy o minionych wydarzeniach, ale o sam proces jej poszukiwania. Przeszłość jawi się jako chaos półprawd, a próba jej narracyjnego uporządkowania, choć skazana na porażkę, umożliwia bohaterowi wgląd w samego siebie.

Jalo jest więc opowieścią o oczyszczającej mocy literatury. Narracja staje się dla udręczonego torturami bohatera sposobem na przekroczenie bólu i samego siebie, na zrozumienie swojego postępowania i odkupienie win, wreszcie na stworzenie siebie od nowa, od podstaw. Opowiedzieć swoją historię to uzyskać dystans, stanąć z boku i przyglądać się sobie jako obcemu. Czytelnik, odwrotnie niż Jalo, nie doświadczy raczej katharsis, ale dającą do myślenia powieścią Iljasa Churiego nie powinien być zawiedziony.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

niedziela, 21 września 2014

Joanna Dziwak, Gry losowe


Podobno w Stanach Zjednoczonych hipsterzy stali się już zbyt mainstreamowi. Joanna Dziwak dobrze wyczuła nową modę: jej debiutancka książka to właściwie jeden wielki pamflet. Na hipsterstwo i mainstream jednocześnie.

Joanna Dziwak czuje język. Potrafi bawić się słowami, nie tylko dla samej zabawy, ale dla stworzenia obrazu, który jest czuły, pełen sympatii, a jednocześnie ironiczny i złośliwy. Początek „Gier losowych” zaskakuje – jest subtelny w swych celnych i krytycznych obserwacjach, inny, niż można by się spodziewać po okładce i opisie wydawcy. Potem jednak, po kilku rozdziałach, w narracji coś pęka, sama historia znika, przeobrażając się w korowód coraz to nowych postaci, bezlitośnie wykpiwanych w potokach stylizowanych na specyficzną mowę potoczną monologów narratora. Nie o fabułę tu chodzi, ale o intertekstualną grę z czytelnikiem, w której stawką jest rozpoznanie klisz, elementów kultury masowej, wreszcie – samego siebie.

„Gry losowe” wpisują się w nurt standardowy dla naszego krajowego podwórka, pełny złości na wszystko i wszystkich. Joanna Dziwak bez skrupułów parodiuje i wyśmiewa kolejno: hipsterów, modę, popularnych pisarzy i ich nikłej jakości powieści, media, konsumpcjonizm i niedostosowanych społecznie everymenów. Robili to już – dużo subtelniej – Shuty w „Zwale” i – dużo ostrzej – Masłowska w „Pawiu Królowej”. Dziwak nie dokonuje tu żadnego odkrycia, co więcej, ta parodia, niejako rykoszetem, uderza w nią samą. „Gry losowe”, wyśmiewając hipsterską pogoń za alternatywą, same się w nią wpisuje. Hipsterzy są niemodni, teraz modne jest wyśmiewać ich intelektualną płytkość.

Debiut Dziwak jest w gruncie rzeczy dość udany, ale, niestety, wtórny. Chciałoby się może mniej intertekstualnej żonglerki, mniej epatowania fajnością i słowami powszechnie uznawanymi za niecenzuralne, które w powieści nie służą niczemu poza nachalną stylistyką, wyeksploatowaną już przez Masłowską, więcej zaś – własnego głosu, tego słodko-gorzkiego rytmu narracji, który przewija się gdzieś na początku książki. Mniej hipsterstwa, więcej – Joanny Dziwak, o której, jak sądzę i mam nadzieję, jeszcze usłyszymy.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

sobota, 13 września 2014

Peter Heller, Gwiazdozbiór psa


Nie bardzo mogę zrozumieć hałas wokół tej książki. Jest niezła, dobrze napisana (świetna narracja!), o ciekawie zarysowanej, postapokaliptycznej rzeczywistości. Ale fala zachwytów, jaka przetoczyła się nad tą książką pozostaje dla mnie zagadką.

Pomysł rzeczywiście ciekawy. Świat zostaje wyniszczony nie przez wojnę nuklearną, ale przez wyjątkowo złośliwy, nowy szczep grypy. W świecie, w którym wyginęło ponad 99% populacji, ci, którzy przeżyli muszą walczyć z innymi w brutalnej walce o resztkę zasobów: broń, paliwo, energię elektryczną. W tym świecie każdy jest wrogiem, a rozsiane po pustym świecie mikrospołeczności – osamotnione i odseparowane. Hig cierpi na nieuleczalną samotność. Mieszka na opustoszałym lotnisku razem z psem i specem od przetrwania, Bangleyem, któremu nie do końca ufa. Stara się cieszyć drobnymi rzeczami: łowieniem, pieleniem ogródka, by choć na chwilę zapomnieć, że wszyscy, których kochał (poza psem) dawno nie żyją.

Pierwszą połowę książki czyta się świetnie. Narracja jest specyficzna, szarpana, to monolog człowieka, w którego myślach panuje chaos, wywołany być może przez uszkodzenia spowodowane przez towarzyszącą grypie wyniszczającą gorączkę. Codzienność, próby zachowania resztek człowieczeństwa w coraz brutalniejszych czasach, odrobina liryzmu w pustym świecie – wszystko to, okraszone świetnym stylem, wyróżnia powieść Hellera na tle innych pozycji postapokaliptycznych. Od drugiej połowy nastrój pryska. Poczucie obezwładniającej samotności ustępuje rzewności, odrobiona liryzmu – taniemu sentymentalizmowi, zaś główny bohater traci znacząco na wiarygodności, podobnie jak fabuła. I książka, która miała być świetna rozmywa się we frazesach o poszukiwaniu szczęścia i nadziei. 

Fakt, przegapiłam przy tej książce przystanek. Narracja wciąga, trzeba jej to przyznać, fabuła galopuje naprzód. A jednak jestem Gwiazdozbiorem psa rozczarowana. Siła, która biła od tej powieści na początku, poczucie kresu, osamotnienia, niesamowity klimat wyludnionego świata – Heller porzuca to wszystko na rzecz uroczych i bardzo patetycznych wierszy o powrocie do domu.

środa, 10 września 2014

Ian Rankin, Stojąc w cudzym grobie

Dużo u mnie ostatnio kryminałów, dzisiaj - jeden z najlepszych, jakie ostatnio czytałam. Drugim jest bez wątpienia Policja Jo Nesbo, któremu dałam drugą szansę (po rozczarowującym Pierwszym śniegu) dzięki zachwytom Moniki z God save the book.

Ian Rankin, niekwestionowana gwiazda brytyjskiego kryminału, powraca po kilkuletniej przerwie wraz z niezastąpionym inspektorem Johnem Rebusem. Obaj są w świetnej formie!

Rebus, edynburski detektyw polskiego pochodzenia, ma najwyraźniej dość emerytury. Pracuje wprawdzie jako cywil w wydziale spraw nierozwiązanych, ale przeglądanie starych akt to dla niego za mało. Gdy zatem pojawia się możliwość powrotu do służby, natychmiast rzuca się w wir komplikującego się z każdym dniem śledztwa. I jak zwykle działa na granicy prawa, wpadając w coraz większe kłopoty. Z nieodłączną szklanką piwa lub whisky w ręku, Rebus stawia czoła zbrodniarzom, gangsterom, nieprzychylnym przełożonym i depczącym mu po piętach wydziałem spraw wewnętrznych, narażając się wszystkim poza czytelnikami. Wraz z Rebusem powraca także detektyw Siobhan Clarke, edynburski deszcz i doskonale skrojone zagadki.

Ian Rankin tworzy klasyczny kryminał, bez fajerwerków i nowatorskich rozwiązań fabularnych. Przestępca zawsze wcześniej czy później pojawia się na kartach książki, a tropienie go wśród bohaterów to rozrywka równie dobra, jak śledzenie coraz śmielszych poczynań niepokornego detektywa. To właśnie Rebus jest główną atrakcją powieści Rankina. Urok niegrzecznego chłopca, złośliwego i nieprzeciętnie sprytnego ironisty, działa nieprzerwanie od 1987 roku i uwodzi kolejne rzesze miłośników gatunku.

Rankin właściwie nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Kilkuletnia przerwa także mu nie zaszkodziła, a „Stojąc w cudzym grobie” jest jedną z najlepszych odsłon przygód Johna Rebusa. Wychodząc od zagadki zaginionej nastolatki, szkocki pisarz tka misterną pajęczynę zbrodni, łączącą ze sobą nierozwiązane sprawy sprzed lat i podjazdową wojnę współczesnych edynburskich gangsterów. Świetnie zawiązana intryga, żywe dialogi, pełnokrwiste postacie – całość składa się na doskonałą rozrywkę na pierwsze, jesienne chłody. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów kryminałów.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

poniedziałek, 1 września 2014

Erik Axl Sund, Obłęd


Na pewnym portalu muzycznym przy ocenie 6/10 widnieje określenie „solidny chleb razowy”. Czyli: lepszy niż przeciętny, sprawnie wykonany, ale cóż, frykasy to to nie są. I taki właśnie jest Obłęd: porządnie skrojona zagadka, przyprawiona odrobiną brutalizmu, dobrze prowadzona fabuła, ciekawy pomysł na opowiedzenie historii. Frykasów brak.

Obłęd to przede wszystkim książka frustrująca. Po pierwsze, powieść duetu Erilsson/Sunquist to pierwsza część trylogii i, tu posłużę się terminologią serialową, nie jest to historia proceduralna, więc na ostateczne rozwiązanie zagadki nie mamy co liczyć aż do końca ostatniego tomu. W dodatku , I tom kończy się w momencie istotnego zwrotu akcji, co w obliczu ceny i okresu, jaki trzeba czekać na wydanie kolejnych części jest wysoce irytujące. Wreszcie, denerwuje najważniejszy bodaj bohater powieści kryminalnej, czyli detektyw. Tutaj mamy panią detektyw, co oczywiście zasługuje na pochwałę, kobiety nadal wyjątkowo rzadko są bohaterkami kryminałów, chyba że jako dodatek do mężczyzny (vide sierżant Siobhan Clarke z cyklu o inspektorze Rebusie czy urocza asystentka detektywa Cormorana Strike’a w Wołaniu kukułki). Problem w tym, że Jeanette Kihlberg, choć twórcy bardzo starają się dodać tej postaci głębi, dopisując jej kłopoty małżeńskie i trudne relacje z synem, jest po prostu nijaka. To bohaterka bez charakteru, bardzo przeciętna, której właściwie ciężko jest kibicować. Być może zyska nieco charyzmy w kolejnych tomach w związku ze wspomnianym wcześniej zwrotem akcji, ale póki co jest najsłabszym ogniwem powieści.

Autorzy ciekawie podeszli do kwestii zbrodniarza i choć bardzo szybko można się domyślić, kto nim jest (fabularnie też zresztą tożsamość nie pozostaje tajemnicą specjalnie długo, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że czekają nas dwa kolejne tomy tej historii), to nie umniejsza to przyjemności z poznawania psychiki mordercy. Krótkie rozdziały napędzają bardzo filmową, sprawnie prowadzą akcję. Czyli: czyta się dobrze, ale do pierwszej dziesiątki najlepszych kryminałów droga jest daleka i wyboista.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Karl Ove Knausgård, Moja walka. Powieść 1.


Broniłam się przed Moją walką długo i wytrwale. Sześć tomów autobiografii – to brzmi naprawdę źle. Aby napisać coś takiego trzeba być albo szaleńcem, albo geniuszem. I, jak się okazało, Karl Ove Knausgård jest geniuszem.

Ta książka jest wręcz niepokojąco dobra. Brutalnie szczera, mocna, nie dająca o sobie zapomnieć. A przy tym napisana doskonale wyrazistym, melodyjnym językiem, wypływającym jakby wprost z umysłu autora. Wysłuchujemy jego spowiedzi, potoki słów zalewają świadomość, układając się w nieustający monolog o magnetycznej sile uwodzenia. Nieprzypadkowo napisałam: wysłuchujemy. Narracja przypomina monolog wypowiedziany, kontrolowany strumień świadomości, budowany na zasadzie skojarzeń i luźnych przemyśleń, poddany jednak przy tym rygorowi umysłu świadomego swojego warsztatu pisarza. Przywiązanie do szczegółu, dokładne opisy tego, co pozornie zwyczajne, niepotrzebne w opowieści, wreszcie dyscyplina, jaką w opowiadaniu narzuca sobie narrator dają wrażenie aktualności treści, jakbyśmy byli nie czytelnikami, ale świadkami stawania się tej powieści.

I tom dotyczy głównie dzieciństwa Karla Ove Knausgårda, które, powiedzmy to szczerze, nie jest wyjątkowe. Trudno nazwać je specjalnie szczęśliwym, nie jest też szczególnie traumatyczne. Trudne relacje z ojcem, rozwód rodziców, pierwsza, nieszczęśliwa miłość, zespół muzyczny, wyjazd na studia. Biografia pasująca do wielu ludzi, niezależnie od ich miejsca zamieszkania. Nie znajdziecie tu ozdobników, kunsztownych metafor, są za to fragmenty prozaiczne, wręcz banalne, jak perypetie związane z przemyceniem piwa na imprezę sylwestrową, opowieść podana najzupełniej poważnym tonem, bez puszczania oka do czytelnika. A jednak w procesie pisania ta prosta historia nabiera znamion tytułowej walki, codziennej walki o siebie, o poczucie własnej wartości, o życie, o sukces.

Porównuje się Moją walkę do W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Dla mnie podobieństwa kończą się na oparciu książki na wątkach autobiograficznych i mnogości tomów. Styl Knausgårda nie ma w sobie nic z przepełnionej nostalgią rzewności Prousta. Zadaniem Mojej walki nie jest przeniesienie się w utracony czas dzieciństwa, ale swego rodzaju rozliczenie z przeszłością, próba stawienia jej czoła i zrozumienia pewnych wydarzeń z perspektywy człowieka starszego i dojrzalszego. To także bolesny rozrachunek z samym sobą, ze swoim lękiem, błędami z młodości, z nie do końca jasnymi uczuciami wobec ojca. Knausgård jest w tym wszystkim bezwzględny, zarówno wobec innych, jak i wobec siebie. I czytelnika, mogłabym dodać, który dzieli z narratorem wszystko, od najbardziej prozaicznych czynności po najsilniejsze uczucia.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Colin Thurbon, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Colin Thurbon tym razem wyruszył do Tybetu, by wraz z rzeszą pielgrzymów dotrzeć do Kajlas – zamieszkałej przez bogów i demony świętej góry czterech religii, osi świata i źródła uświęconych rzek.

Thurbon pozwolił się uwieść na poły mitycznemu Tybetowi, jego przesyconemu mistycyzmem i wiekami historii krajobrazem, cudownej potencjalności Shangri-La, która fascynowała i wciąż fascynuje rzesze podróżników. Brytyjski podróżnik opisuje senny, odrealniony klimat wędrówki ku Meru, mija święte jaskinie i jeziora, podupadłe klasztory, w których czas wydaje się zastygły, a w wędrówce towarzyszą mu bogowie, bodhisattwowie, demony i duchy zmarłych. Impresyjny obraz równoważy świetny opis obcego i często niezrozumiałego dla człowieka Zachodu świata, poparty solidną porcją wiedzy religioznawczej i historycznej.

Tym jednak, co stanowi o sile oddziaływania tej pozycji jest niezwykle osobista narracja i stała obecność autora w opisywanym świecie. „Góra w Tybecie” sytuuje się pomiędzy reportażem a osobistym dziennikiem z podróży. Książka Colina Thurbona to opowieść o podwójnej wędrówce: przez Tybet ku świętej górze Kajlas i przez własne wspomnienia, do nieistniejącej już krainy przeszłości, która naznacza teraźniejszość i każdy kolejny krok nieusuwalnym piętnem braku. Podróż naprzód w przestrzeni to jednocześnie podróż wstecz w czasie, a oba te światy: Tybet i przestrzeń pamięci splatają się w książce w jeden strumień narracji. Podróż ku Kajlas, choć wolna od nakazów religii, staje się osobistą pielgrzymką, wędrówką, która jednocześnie przybliża do tych, którzy odeszli i oddala od nich, obiecując katharsis.

Za światem, który odszedł, tęskni nie tylko wspominający swoich zmarłych bliskich Thurbon, ale i bohaterowie jego książki. „Góra w Tybecie” to opowieść o poczuciu utraty, o żalu. Kto okrąży świętą górę sto osiem razy, ten osiągnie nirwanę i nie dotknie go już żaden żal.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

niedziela, 17 sierpnia 2014

Peter May, Czarny dom


Czarny dom to miejsce, o którym się nie mówi. Skrywa to, co ma pozostać sekretem, o czym chce się zapomnieć, pogrzebać w przeszłości. Przestrzeń wykluczona z rzeczywistości, nie-miejsce, na co dzień nieistniejące, lub raczej istniejące w innym czasie, w innym życiu, które nigdy nie może przeciąć ścieżek tego prawdziwego, realnego. Bo jeśli tajemnice czarnego domu wkroczą do rzeczywistości, zmienią wszystko i wszystkich, niszcząc i tratując każdego na swojej drodze.

Kryminał Petera Maya to nie tylko pogoń za sprawcą zbrodni, ale i historia małej, zamkniętej społeczności, żyjącej na wyspie Lewis, części szkockich Hebrydów Zewnętrznych. Zamknięci na niewielkiej przestrzeni ludzie pozornie znają się nawzajem, wiedzą wszystko o wszystkich, ale każdy ma swoje skrzętnie skrywane tajemnice. Te zaś układają się w misterny splot wydarzeń, supeł wzajemnych animozji, nienawiści, zazdrości i zadawnionych urazów, który musi rozplątać detektyw Fin McLoad. Powraca on na wyspę po wielu latach, by odkryć, że mimo usilnych starań od przeszłości nie można uciec. Ścigany przez wspomnienia szuka sprawcy brutalnego morderstwa, rysując przed czytelnikiem panoramę mieszkańców wyspy, a historia sprzed lat nierozerwalnie łączy się z teraźniejszością. 

Czarny dom można czytać jak powieść obyczajową ze zbrodnią w tle. Śledztwo, choć napędza wydarzenia, wydaje się być drugorzędne wobec wspomnień Fina, który, opowiadając swoją historię, relacjonuje sposób życia mieszkańców Hebrydów. W książce znaleźć można wiele historycznych i kulturowych smaczków, które docenią zwłaszcza ci, których fascynuje Szkocja, jej język i kultura. Dość powiedzieć, że młody Fin aż do pójścia do szkoły nie potrafi mówić po angielsku, w całości posługując się wyłącznie językiem gaelickim. 

Czarny dom to rzecz nadzwyczaj udana, dobrze napisana i wciągająca. Dla miłośników kryminału, ale i tych, którzy na co dzień nie pałają do tego gatunku szczególną miłością. Czekam z niecierpliwością na następne tomy.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak

Broad peak to temat-samograj. Jacek Hugo-Bader okazję wykorzystał błyskawicznie, nieomal wpraszając się na wyprawę Jacka Berbeki, której celem było odnalezienie ciał Macieja Berbeki i  Tomka Kowalskiego. I rozpętał burzę. 

Pojawiły się między innymi oskarżenia o wchodzenie z butami w życie obcych ludzi, o wykorzystywanie tragedii do własnych celów, o niewłaściwe, zbyt ostre przedstawienie bohaterów, zwłaszcza zaś Jacka Berbeki, pod adresem którego w książce padło sporo ostrych słów. I wreszcie o to, że Jacek Hugo-Bader nie rozumie środowiska, o którym pisze, więcej, że nie podejmuje próby jego zrozumienia, przyrównując wyczyny himalaistów do amoku. Większość tych oskarżeń nie znajduje potwierdzenia w tekście, a sam Hugo-Bader kilkukrotnie próbował się bronić i wyjaśniać, dlaczego Długi film o miłości został napisany w taki, a nie inny sposób. Jako człowiek z zewnątrz, spoza opisywanego środowiska, miał szansę spojrzeć na Broad Peak i całą awanturę, jaka wokół niego narosła (jazgot - tak nazywa JHB medialną burzę, która przetoczyła się w Polsce) świeżym okiem, wolnym od animozji i zaszłości. Szkoda tylko, że szansę tę zmarnował.

Nie o ten nieprzemyślany „amok” tu idzie, bo Jacek Hugo-Bader podobnie jak wszyscy, którzy nie są alpinistami, próbuje zrozumieć, co pcha ludzi w tak ekstremalne warunki, co każe im się wspinać, ryzykować życie w skrajnych warunkach. Trzeba mieć w sobie jakieś szaleństwo, jakąś niepojętą tęsknotę, właściwie nie wiadomo za czym, bo przecież nie o adrenalinę tu chodzi. Hugo-Bader tę górską gorączkę próbuje uchwycić, pisze o jej pociągającym uroku, o tym jak, odbija się na twarzach himalaistów, ale jednocześnie nie potrafi zdobyć się na jej zaakceptowanie. Wciąż widzi w niej jakieś wynaturzenie, fascynujące wprawdzie, ale nie do końca ludzkie. Próbuje tłumaczyć zachowanie himalaistów chęcią ucieczki od rzeczywistości, od normalności, „podświadomą potrzebą samozagłady”.

Hugo-Bader pozornie nie chce oceniać. Pozornie, bo słowa, którymi opisuje wyprawę dość jednoznacznie wskazują, jak postrzega poszczególnych członków wyprawy i otoczenie, w którym się znalazł. Nie ocenia, ale fakty zestawia ze sobą tak, byśmy mogli bez trudu wyciągnąć wnioski. Po czym wycofuje się na bezpieczną odległość, staje się obserwatorem, podnosi ręce w obronnym geście, pokazując, że nie on jest od ferowania wyroków. Konsekwentnie realizuje swój pomysł na książkę, jakby całą wyprawę zaplanował z góry, każde słowo i każde ujęcie. Układa piętrowe metafory, sypie przymiotnikami, coraz częściej powtarzającymi się w toku opowiadania. Z prostej, przejmującej historii chce wycisnąć jak najwięcej. Mamy więc z jednej strony historię nienawiści „zwierzęco witalnego”, „gwałtownego, brutalnego” Jacka Berbeki do Adama Hajzera, który ginie niecałe dziewięć kilometrów dalej, pod Gaszerbrum I, spis oskarżeń, które wysuwają obie strony, „jazgot” internetowych komentarzy. Są w tej książce fragmenty wstrząsające, jak dramatyczny, chaotyczny zapis relacji Jacka Jawienia z odnalezienia ciała Tomka Kowalskiego, wciąż z radiem przy uchu i na wpół wypiętymi rakami, czy wizja nieodnalezionego Maćka Berbeki, zawieszonego na linie gdzieś wewnątrz nieprzebytej, nieludzkiej pustki lodowej szczeliny. Te obrazy prześladują, nie dają o sobie zapomnieć. I w tych fragmentach książka jest doskonała.

Przede wszystkim jednak dostajemy opis zmagań Jacka Hugo-Badera z pisaniem reportażu. Długi film o miłości jest książką nie tyle o Broad Peak, co o Jacku Hugo-Baderze u podnóża Broad Peak. Nie mniej i nie więcej. Hugo-Bader pisze świetnie, jest mistrzem stylu, ale wyraźnie brakuje mu na swoją opowieść pomysłu. Szuka kontrastów: między starą gwardią a młodymi wspinaczami, Jackiem Berbeką a Arturem Hajzerem, między wspinaczami, dla których najważniejsze w górach jest niesienie pomocy, a tymi, dla których liczy się zwycięstwo, sportowy wynik. Szuka bohaterów, próbuje do nich dotrzeć, namawia do zdejmowania okularów, za którymi kryją zapłakane oczy. Biega z kamerą, bo wymyślił, że nakręci swój pierwszy dokument, na stokach układa z kamieni wzniosłe hasła, zadaje podchwytliwe pytania, które jednak do niczego nie prowadzą i opisuje, jak zobaczył śmierć w oczach wspinaczy.

Może gdyby nie ten feralny wywiad w „Tygodniku Powszechnym” i spór z Jackiem Berbeką, nie trzeba by było uporczywej pustki po bohaterach zapełniać ozdobnikami, kunsztownymi, reporterskimi chwytami. I może wtedy byłby to reportaż daleko lepszy, poruszający, niebudzący aż takich kontrowersji. Bo kontrowersje te nie wynikają z samej historii, z tego, jak świeża jest to sprawa, jak wciąż się jątrzy i dzieli nie tylko środowisko alpinistów, ale i zwykłych ludzi, którzy góry widują jedynie w telewizji. Kontrowersje wynikają z samego sposobu mówienia, z próby wzniesienia się na wyżyny reporterskiej wirtuozerii, w której, niestety, znika sama opowieść. Najsilniej w tej książce działają fragmenty, w których autor się nie ujawnia. Kiedy przytaczane są suche fakty, ogołocony z komentarza zapis rozmów przez radiotelefon, komentarze internautów, słowa Adama Bieleckiego, który, zamiast bohaterem, stał się nagle kozłem ofiarnym. Być może rzeczywiście na tę książkę było za wcześnie. Temat jest ważny i poruszający, ale w sposobie opowiadania coś zgrzyta, przeszkadza w odbiorze, jakbyśmy podskórnie, nie do końca świadomie wyczuwali w słowach autora fałsz.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Maciej Wasilewski, Jutro przypłynie królowa

Nie czytajcie tej książki na urlopie. Ani przed urlopem, ani tuż po. Nie w czasie świąt, urodzin, nie wtedy, kiedy czujecie się świetnie, ani wtedy, kiedy nic nie układa się tak, jakbyście chcieli. Na taką książkę właściwie nie ma dobrego czasu.

Są reportaże, po których nie można spać w nocy. Których nie czyta się dla przyjemności, a mimo to nie można się od nich oderwać. Jutro przypłynie królowa to reportaż aspirujący do tego typu książek. Nie epatuje złem, nie pokazuje rozszarpanych ciał, ale jasno i wyraźnie mówi, że w ludziach z natury jest raczej więcej zła, niż dobra, a każdy raj można wypaczyć, zniszczyć i zamienić w piekło na ziemi.

Pamiętam, jak dawno temu, jako dziecko, oglądałam Bunt na Bounty z Melem Gibsonem. I byłam absolutnie zafascynowana niewiarygodnym faktem, że potomkowie dzielnych buntowników wciąż żyją na bezludnej wyspie, na której wylądowali po wsadzeniu kapitana do szalupy ratunkowej. Ta romantyczna wizja kompletnie mnie uwiodła: po walce z sadystycznym prześladowcą uciekli do raju, w którym założyli własne państewko, wolne od jakiejkolwiek kontroli, z dala od świata i jego zepsucia, wydarli światu  kawałek tylko dla siebie. I najwyraźniej powiodło im się, bo na Pitcairn wciąż żyją ich dzieci.

Jutro przypłynie królowa rozbija tę wizję, pokazując, że zamknięta, odizolowana społeczność zamienia się w więzienie, w którym ludzie stają się dla siebie nawzajem katami. Na wyspie, na której wspólnota jest podstawą przetrwania, zasada „jesteś z nami lub przeciwko nam” staje się przerażająco dosłowna. Zbrodnie natomiast uchodzą płazem, bo zbrodniarze są najważniejszym ogniwem społeczności, bez którego inni nie będą w stanie przetrwać. Okrucieństwo staje się codziennością, a patriarchalizm przyjmuje skrajną formę, w której kobiety przestają nawet być ludźmi, stają się częścią inwentarza, przedmiotem do użytku w razie nudy.

W którejś recenzji padło pytanie, po co Wasilewski napisał tę książkę. Dlaczego wybrał ląd, o którym w naszym kraju wielu czytelników zapewne w ogóle nie słyszało. Temat, jeśli się go już odkryje, jest pozornie łatwy, kto bowiem nie będzie porażony okrucieństwem mieszkańców Pitcairn? To nie jest książka wybitna, a w czasie lektury może nieco przeszkadzać jej chaotyczny układ i zbyt widoczne chwyty, które mają w czytelniku wywołać konkretne odczucie. Trzeba jednak Wasilewskiemu oddać sprawiedliwość: dotarł do bohaterów, namówił zamkniętą, wrogą wobec dziennikarzy społeczność do mówienia i napisał bardzo sprawny reportaż. Po co go pisał? Być może po to, by kolejny raz przypomnieć, że ludzie w pewnych warunkach stają się potworami. A może po to, by nauczyć nas patrzeć krytycznie na foldery reklamujące ziemskie raje.

piątek, 1 sierpnia 2014

Pierre Lemaitre, Ofiara

Wszystko w powieści Pierre’a Lemaitre’a wydaje się realizować schemat kryminału. Znajdziemy tu bowiem detektywa, zbrodnię, dochodzenie i zaskakujący zwrot akcji pod koniec. Poza tym jednak francuski pisarz robi, co w jego mocy, by ten schemat przekroczyć.

Historię ostatniego śledztwa komisarza Verhoevena śledzimy z perspektywy trojga bohaterów: samego Verhoevena, zbrodniarza i jego ofiary. Każde z tych spojrzeń przedstawia te same wydarzenia w nieco innym świetle. Czytelnik zostaje zatem wyposażony w dużo większą wiedzę niż komisarz, co niektórych fanów kryminału może irytować. Gra, którą podejmuje z nami Lemaitre polega nie na tym, czy pierwsi domyślimy się, kim jest tajemniczy oprawca. Nie mamy szansy odkryć prawdy, a fabuła Ofiary w żadnym wypadku nie przypomina klasycznego Morderstwa w Orient Ekspresie. Chodzi o to, czy Verhoeven zdąży rozwikłać sprawę, zanim będzie za późno. Akcję śledzi się zatem nie jak fascynującą zagadkę, ale jak fabułę powieści sensacyjnej czy thrillera. Widzimy zbliżającego się mordercę, błyska ostrze noża, ofiara kuli się ze strachu, a czytelnik zastanawia się, czy pomoc przybędzie na czas.

Lemaitre ma ciekawy styl, wyróżniający go na tle innych autorów kryminałów. Akcja postępuje szybko, a sposób opowiadania wywołuje wrażenie, że kolejne wydarzenia rozgrywają się tu i teraz, na naszych oczach. Od Ofiary trudno się oderwać, nawet wtedy, gdy fabuła zaczyna nieco rozczarowywać. Co ciekawe, zawodzi nie tyle sama historia, ile raczej główny bohater, którego czyny nie do końca odpowiadają narratorskiemu opisowi. Autorom kryminałów zdarza się wprawdzie wyprowadzać swoich bohaterów na manowce, próbując w ten sposób uczłowieczyć detektywów-herosów. Ale w przypadku Lemaitre’a następuje rozdźwięk między charakterystyką Verhoevena i związanymi z nią oczekiwaniami czytelników a rozwojem fabuły.

Najbardziej rozczarowuje jednak coś, co nie zależy od samego autora. Zaskakujący zwrot akcji pod koniec powieści byłby zdecydowanie ciekawszy, gdyby wydawca nie postanowił umieścić w opisie książki, który znajdziemy na okładce, spoilera o naprawdę dużych konsekwencjach dla fabuły. To, co w założeniu miało zaciekawić potencjalnego nabywcę, ostatecznie psuje odbiór powieści. Wyjaśnienie zagadki tożsamości sprawcy będzie zaś niestety niejasne dla znakomitej większości czytelników, ponieważ nierozerwalnie łączy się z fabułą pierwszej, wciąż nieprzetłumaczonej części trylogii o komisarzu Verhoevenie.

Ofiara to niezły kryminał, trzymający w napięciu i bardzo sprawnie napisany. Kto jednak woli mroczne skandynawskie klimaty lub klasyczną Agathę Christie, nie będzie raczej zachwycony najnowszymi przygodami komisarza Verhoevena.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

sobota, 19 lipca 2014

Paul Bowles, Podróże. Pisma zebrane 1950-1993

Podróżowanie jest sztuką. Wymaga otwartego umysłu, talentu, spostrzegawczości i przenikliwości. W przeciwnym razie jest tylko przemieszczaniem się i powierzchowną obserwacją. W czasach, w których świat wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a niskiej jakości książki podróżnicze zalewają nie tylko rynek, ale i czytelniczą świadomość, Paul Bowles przypomina, jak niezwykłym doświadczeniem może być spotkanie z inną kulturą. I jak bardzo podróżnik różni się od turysty.

Paul Bowles, ojciec chrzestny beat generation i amerykańskich hipsterów, znaczną część życia spędził poza Stanami Zjednoczonymi, mieszkając m. in. w Paryżu, na Cejlonie i – przede wszystkim – w Maroku. „Podróże” to powstające od wczesnych lat 50. reportaże z tych miejsc, opowieści o paryskiej bohemie, codzienności Tangeru, Fezu czy Cejlonu, o samotności Sahary, o ludziach, muzyce i przemianach politycznych. Bowles w swoich wyprawach nie jest turystą, ale podróżnikiem, wędrowcem, gotowym na spotkanie z inną kulturą, na próbę jej poznania i zrozumienia. W każdym z miejsc, do których się udaje, stara się poznać mieszkańców, rytm życia, zapach wiatru i zagadki kryjące się w zaułkach wąskich ulic. A potem przybliżyć ten odległy świat czytelnikom.

Świadomość Bowlesa można nazwać postkolonialną. Do Innego podchodzi z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, ale nie bezkrytycznie. Nie stroni od osobistego komentarza, ale jednocześnie nie feruje wyroków. W kolejnych tekstach widać ewolucję jego poglądów, zwłaszcza zaś postępujące zniechęcenie wobec cywilizacji Zachodu, która coraz łapczywiej zagarnia kolejne tereny należące dotąd do innych kultur. Ale Bowles nie szuka w swoich podróżach cepelii, nie chce za wszelką bronić siebie i innych przed postępem ani tworzyć kulturowych skansenów. Stawia raczej na mariaż starego z nowym, na mądry postęp, który nie neguje tradycji. Jest w tym myśleniu niezwykle współczesny, a jego reportaże, mimo upływu dekad, wciąż wydają się niezwykle świeże i aktualne.

„Podróże” to pisarstwo najwyższej próby, lekkie, wnikliwe, na wskroś przesiąknięte intelektem autora. Bowlesowi udaje się za pomocą słów oddać fascynujący urok odwiedzanych przez siebie miejsc, pokazać czytelnikowi zarys tej tajemnicy, którą sam stara się wytropić w swoich wyprawach. Piękny, melodyjny i jednocześnie niezwykle plastyczny język prowadzi przez kolejne kraje, miasta i krajobrazy. Jeśli dać się mu ponieść, przez chwilę można naprawdę poczuć duszne powietrze tangerskiej kawiarni i usłyszeć śpiew muezina.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

środa, 16 lipca 2014

Jennifer Clement - Prawdziwa historia oparta na kłamstwach

Opowiedziana z perspektywy służących historia Leonory to gra z konwencją południowoamerykańskiej telenoweli. Uboga służąca, bogata rezydencja i przystojny pan domu. Romans i nieszczęśliwa miłość. Tyle, że w wersji Jennifer Clement nie ma happy endu, a romans w niczym nie przypomina tego z telewizyjnego ekranu.

Oddana przez matkę do zakonu i nauczona, że dobra dziewczyna nigdy nie mówi „nie”, Leonora zostaje służącą w bogatym domu państwa O’Connor. W domu pracują także kucharka Sofia oraz tajemnicza Josefa, porozumiewająca się z otoczeniem za pomocą pojedynczych, enigmatycznych słów. Tak zaczyna się powieść amerykańsko-meksykańskiej pisarki Jennifer Clement.

Clement swoją opowieść buduje na ostrych opozycjach. Z jednej strony mamy więc świat miejscowych służących, z drugiej – świat właścicieli, przybyszów z zewnątrz, tych lepszych i bogatszych. Oba te światy są niewspółmierne i nieprzechodnie, co Clement wielokrotnie podkreśla. Mądrość ludowa zostaje przeciwstawiona książkowej wiedzy, męska wolność, w tym także od konsekwencji własnego działania – kobiecej podległości. Zewnętrzne milczenie Leonory kontrastuje z bogactwem języka, którym posługuje się w zapisanych kursywą myślach. Wreszcie, prostota historii zostaje zderzona ze skomplikowaną formą powieści. Kilku narratorów i różne plany czasowe stopniowo odkrywają przed czytelnikiem kolejne piętra tytułowego kłamstwa i opartej na nim rodzinnej tajemnicy. Tym, co jednak najbardziej rzuca się w oczy, są wspomniane już wyróżnione kursywą krótkie fragmenty przemyśleń, cytatów z Biblii i wierszy, którymi ktoś – Leonora, a może niewidoczny chór rodem z antycznych tragedii – komentuje każdy kolejny akapit. Te krótkie zdania, często składające się z pojedynczych słów są czymś w rodzaju pomostu pomiędzy bohaterką a światem, sposobem przełożenia tego, co niezrozumiałe, na jej wewnętrzny, utkany z cytatów język.

Skomplikowanie formalne powieści nie przekłada się niestety na jej jakość. „Prawdziwa historia oparta na kłamstwach” w swojej barokowości, nadmiarze środków, metafor, poetyckich wstawek i głębokich przemyśleń niebezpiecznie przechyla się w stronę egzaltowanej powieści z tezą. Wygłaszane przez bohaterki przemyślenia brzmią sztucznie, podobnie jak wszechobecny symbolizm, a pisane kursywą fragmenty oscylują pomiędzy doskonałym wglądem w umysł Leonory a śmiesznością. Tym, co ostatecznie broni Clement przed pretensjonalnością, jest hipnotyzująca siła narracji, wprowadzająca w trans melodyka uproszczonego, na poły mistycznego języka „miotłowego dziecka”, jak samą siebie określa bohaterka.

Powieść Jennifer Clement to ciekawostka na jeden, niezbyt długi wieczór, intrygująca magnetycznym stylem i językiem. Obawiam się jednak, że mimo to nie zostanie w pamięci czytelnika zbyt długo.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

wtorek, 8 lipca 2014

Damon Galgut, W obcym pokoju


Damon, bohater i porte parole autora książki „W obcym pokoju” jest outsiderem. Nie potrafi znaleźć swojego miejsca, mieszka kątem u znajomych, nie ma stałej pracy. Aby uciec od przytłaczającej codzienności, rusza w świat, czyniąc z podróżowania sposób na życie.

Powtarzającym się w tej książce motywem jest ucieczka. Kompulsywne podróżowanie nie służy zwiedzaniu i poznawaniu świata, nie prowadzi też do samopoznania. Kierunek i cel nie są istotne. Liczy się tylko nieustanne przemieszczanie się, bycie w ruchu i rozciągnięte w nieskończoność „teraz”. Po drodze Damon podejmuje heroiczne niemal próby nawiązania relacji z innymi ludźmi, ale każda z nich musi nieuchronnie skończyć się katastrofą. Jeśli jednak będzie uciekał dość szybko i dość daleko, wszystko – ludzie, przywiązanie, obowiązki, przyszłość i przeszłość – powinno oderwać się w biegu i zgubić po drodze.

Damon-narrator patrzy na opisywane wydarzenia z góry, z perspektywy na tyle odległej, że o sobie z przeszłości mówi: „on”. Do opowiadania używa czasu teraźniejszego i trzeciej osoby, co daje wrażenie wiwisekcji, próby wytłumaczenia zachowania tego na poły obcego Damona z przeszłości nie tylko innym, ale i sobie. To gest podwójnej ucieczki: w podróż i jednocześnie w pewną formę mówienia o niej. Tym większe jest zaskoczenie i kontrast, gdy co jakiś czas w tej przemyślanej strategii pojawia się pęknięcie. Emocje biorą górę nad rozumem i narrator zaczyna mówić w pierwszej osobie, podkreślając tym samym, jak trudno jest opowiadać o sobie spokojnie i z dystansu.

„W obcym pokoju” jest książką niezwykle sugestywną, wciąga w swoją niepokojącą narrację, wchodzi pod skórę jak drzazga. Siła tej powieści leży w nieustannej oscylacji pomiędzy oschłą szczerością wyznań a dramatycznym zaangażowaniem, pomiędzy obcym z przeszłości, a przeżywającym wszystko na nowo narratorem, wreszcie pomiędzy specyficzną formą a budzącymi coraz większe emocje wydarzeniami. Zasłużona nominacja do Bookera. I tylko szkoda, że polskie wydanie graficznie pozostawia wiele do życzenia.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

środa, 2 lipca 2014

Magdalena Rittenhouse, Nowy Jork



Zwykłe przewodniki są passe. Czytelnicy i podróżnicy pragną czegoś więcej niż spisu budynków i mapki z zaznaczoną najbardziej ekonomiczną trasą. Zwiedzanie staje się wędrówką, a zaliczenie kolejnych podpunktów na liście zabytków musi ustąpić mniej lub bardziej spontanicznemu zagubieniu się w obcej przestrzeni.

Nowy Jork Magdaleny Rittenhouse, ukazujący się w ramach doskonałej „Serii Amerykańskiej” wydawnictwa Czarne, jest taką właśnie próbą zagubienia się w najsłynniejszym mieście obu Ameryk, czymś pomiędzy książką historyczną, przewodnikiem a reportażem. Składa się z trzech części, w których kolejno opisywane są historie najbardziej rozpoznawalnych punktów miasta. Mamy więc dramatyczną historię powstania Mostu Brooklińskiego, nieprawdopodobny zamysł stworzenia Central Parku, dzieje New York Timesa, czy wreszcie wciąż aktualny spór o meczet w okolicach zburzonych Twin Towers.

Książka jest rzetelnie opracowana, podparta badaniami historycznymi i bibliografią, i sprawnie napisana. Fakty przeplatają się z osobistymi uwagami autorki, z opowieścią o jej prywatnym odkrywaniu miasta, a wszystko układa się w przemyślaną konstrukcję. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś w tej opowieści brakuje, jakiejś iskry, która ożywiłaby wyłaniający się z kart Nowy Jork. Miasto w ujęciu Rittenhouse jest milczące, jak statyczna pocztówka, a autorka nie potrafi sprawić, by przemówiło. Pisze o tętniącym życiem tyglu, o pędzie, który każe iść wciąż naprzód, o energii, dzięki której miasto, mimo upadków i katastrof wciąż pnie się w górę, coraz wyżej i wyżej. Ale tę energię czuć w jej opowieści niezwykle rzadko.

Paradoksalnie, Rittenhouse wypada najlepiej, kiedy traci z oczu swój cel, kiedy rezygnuje z relacjonowania, czy to faktów, czy własnych przemyśleń, i daje się ponieść słowom i często niejednoznacznym uczuciom, jakie żywi w stosunku do Nowego Jorku. Fascynację miastem widać zwłaszcza wtedy, gdy wyłania się z tekstu nie bezpośrednio, ale jakby przy okazji, jako skutek uboczny narracji. W takich, niestety nielicznych fragmentach można się otrzeć o zrozumienie, na czym polega fenomen Nowego Jorku. Książka Rittenhouse sprawdzi się zatem jako rozbudowany przewodnik z licznymi anegdotami i ciekawostkami. Nowy Jork jednak moim zdaniem zasługuje na coś więcej.