
Nie bardzo mogę zrozumieć hałas wokół tej książki. Jest niezła, dobrze napisana (świetna narracja!), o ciekawie zarysowanej, postapokaliptycznej rzeczywistości. Ale fala zachwytów, jaka przetoczyła się nad tą książką pozostaje dla mnie zagadką.
Pomysł rzeczywiście ciekawy. Świat zostaje wyniszczony nie
przez wojnę nuklearną, ale przez wyjątkowo złośliwy, nowy szczep grypy. W
świecie, w którym wyginęło ponad 99% populacji, ci, którzy przeżyli muszą
walczyć z innymi w brutalnej walce o resztkę zasobów: broń, paliwo, energię
elektryczną. W tym świecie każdy jest wrogiem, a rozsiane po pustym świecie
mikrospołeczności – osamotnione i odseparowane. Hig cierpi na nieuleczalną
samotność. Mieszka na opustoszałym lotnisku razem z psem i specem od
przetrwania, Bangleyem, któremu nie do końca ufa. Stara się cieszyć drobnymi
rzeczami: łowieniem, pieleniem ogródka, by choć na chwilę zapomnieć, że
wszyscy, których kochał (poza psem) dawno nie żyją.
Pierwszą połowę książki czyta się świetnie. Narracja jest
specyficzna, szarpana, to monolog człowieka, w którego myślach panuje chaos,
wywołany być może przez uszkodzenia spowodowane przez towarzyszącą grypie
wyniszczającą gorączkę. Codzienność, próby zachowania resztek człowieczeństwa w
coraz brutalniejszych czasach, odrobina liryzmu w pustym świecie – wszystko to,
okraszone świetnym stylem, wyróżnia powieść Hellera na tle innych pozycji
postapokaliptycznych. Od drugiej połowy nastrój pryska. Poczucie
obezwładniającej samotności ustępuje rzewności, odrobiona liryzmu – taniemu
sentymentalizmowi, zaś główny bohater traci znacząco na wiarygodności, podobnie
jak fabuła. I książka, która miała być świetna rozmywa się we frazesach o
poszukiwaniu szczęścia i nadziei.
Fakt, przegapiłam przy tej książce przystanek. Narracja
wciąga, trzeba jej to przyznać, fabuła galopuje naprzód. A jednak jestem Gwiazdozbiorem psa rozczarowana. Siła,
która biła od tej powieści na początku, poczucie kresu, osamotnienia,
niesamowity klimat wyludnionego świata – Heller porzuca to wszystko na rzecz
uroczych i bardzo patetycznych wierszy o powrocie do domu.
Fala zachwytów, serio? Bo ja na początku trafiłem na kilka negatywnych recenzji (mocno negatywnych) i potem jakoś przestałem czytać kolejne, przyklejając książce etykietkę "słaba" :) Widziałem ją ostatnio na promocji w jednej z internetowych księgarni ;-)
OdpowiedzUsuńHm, może to zależy od środowiska? Ja czytałam bardzo pozytywne opinie na blogach, które odwiedzam dość regularnie, i które w większości prezentują gust podobny do mojego. Pozytywną i zachęcającą ocenę wystawił też Guardian. Więc ja opatrzyłam Hellera etykietką "warto zajrzeć". Widać zależy, kogo się czyta ;)
OdpowiedzUsuńJa też złapałam się na te "zachwycone" głosy. Postanowiłam więc sama spróbować. W efekcie mam książkę, która ani mnie nie rozbawiła, ani nie skłoniła do głębszej refleksji. Ot, przeczytałam, bo czyta się szybko, odłożyłam i ruszyłam dalej. A książka szybko zniknęła gdzieś w odmętach pamięci. Więc zgadzam się z Tobą pełną owczą gębą.
OdpowiedzUsuńDokładnie :) Zwłaszcza, że oczekiwania w związku z tymi zachwyconymi głosami były dość wysokie.
Usuń