wtorek, 26 sierpnia 2014

Karl Ove Knausgård, Moja walka. Powieść 1.


Broniłam się przed Moją walką długo i wytrwale. Sześć tomów autobiografii – to brzmi naprawdę źle. Aby napisać coś takiego trzeba być albo szaleńcem, albo geniuszem. I, jak się okazało, Karl Ove Knausgård jest geniuszem.

Ta książka jest wręcz niepokojąco dobra. Brutalnie szczera, mocna, nie dająca o sobie zapomnieć. A przy tym napisana doskonale wyrazistym, melodyjnym językiem, wypływającym jakby wprost z umysłu autora. Wysłuchujemy jego spowiedzi, potoki słów zalewają świadomość, układając się w nieustający monolog o magnetycznej sile uwodzenia. Nieprzypadkowo napisałam: wysłuchujemy. Narracja przypomina monolog wypowiedziany, kontrolowany strumień świadomości, budowany na zasadzie skojarzeń i luźnych przemyśleń, poddany jednak przy tym rygorowi umysłu świadomego swojego warsztatu pisarza. Przywiązanie do szczegółu, dokładne opisy tego, co pozornie zwyczajne, niepotrzebne w opowieści, wreszcie dyscyplina, jaką w opowiadaniu narzuca sobie narrator dają wrażenie aktualności treści, jakbyśmy byli nie czytelnikami, ale świadkami stawania się tej powieści.

I tom dotyczy głównie dzieciństwa Karla Ove Knausgårda, które, powiedzmy to szczerze, nie jest wyjątkowe. Trudno nazwać je specjalnie szczęśliwym, nie jest też szczególnie traumatyczne. Trudne relacje z ojcem, rozwód rodziców, pierwsza, nieszczęśliwa miłość, zespół muzyczny, wyjazd na studia. Biografia pasująca do wielu ludzi, niezależnie od ich miejsca zamieszkania. Nie znajdziecie tu ozdobników, kunsztownych metafor, są za to fragmenty prozaiczne, wręcz banalne, jak perypetie związane z przemyceniem piwa na imprezę sylwestrową, opowieść podana najzupełniej poważnym tonem, bez puszczania oka do czytelnika. A jednak w procesie pisania ta prosta historia nabiera znamion tytułowej walki, codziennej walki o siebie, o poczucie własnej wartości, o życie, o sukces.

Porównuje się Moją walkę do W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Dla mnie podobieństwa kończą się na oparciu książki na wątkach autobiograficznych i mnogości tomów. Styl Knausgårda nie ma w sobie nic z przepełnionej nostalgią rzewności Prousta. Zadaniem Mojej walki nie jest przeniesienie się w utracony czas dzieciństwa, ale swego rodzaju rozliczenie z przeszłością, próba stawienia jej czoła i zrozumienia pewnych wydarzeń z perspektywy człowieka starszego i dojrzalszego. To także bolesny rozrachunek z samym sobą, ze swoim lękiem, błędami z młodości, z nie do końca jasnymi uczuciami wobec ojca. Knausgård jest w tym wszystkim bezwzględny, zarówno wobec innych, jak i wobec siebie. I czytelnika, mogłabym dodać, który dzieli z narratorem wszystko, od najbardziej prozaicznych czynności po najsilniejsze uczucia.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Colin Thurbon, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Colin Thurbon tym razem wyruszył do Tybetu, by wraz z rzeszą pielgrzymów dotrzeć do Kajlas – zamieszkałej przez bogów i demony świętej góry czterech religii, osi świata i źródła uświęconych rzek.

Thurbon pozwolił się uwieść na poły mitycznemu Tybetowi, jego przesyconemu mistycyzmem i wiekami historii krajobrazem, cudownej potencjalności Shangri-La, która fascynowała i wciąż fascynuje rzesze podróżników. Brytyjski podróżnik opisuje senny, odrealniony klimat wędrówki ku Meru, mija święte jaskinie i jeziora, podupadłe klasztory, w których czas wydaje się zastygły, a w wędrówce towarzyszą mu bogowie, bodhisattwowie, demony i duchy zmarłych. Impresyjny obraz równoważy świetny opis obcego i często niezrozumiałego dla człowieka Zachodu świata, poparty solidną porcją wiedzy religioznawczej i historycznej.

Tym jednak, co stanowi o sile oddziaływania tej pozycji jest niezwykle osobista narracja i stała obecność autora w opisywanym świecie. „Góra w Tybecie” sytuuje się pomiędzy reportażem a osobistym dziennikiem z podróży. Książka Colina Thurbona to opowieść o podwójnej wędrówce: przez Tybet ku świętej górze Kajlas i przez własne wspomnienia, do nieistniejącej już krainy przeszłości, która naznacza teraźniejszość i każdy kolejny krok nieusuwalnym piętnem braku. Podróż naprzód w przestrzeni to jednocześnie podróż wstecz w czasie, a oba te światy: Tybet i przestrzeń pamięci splatają się w książce w jeden strumień narracji. Podróż ku Kajlas, choć wolna od nakazów religii, staje się osobistą pielgrzymką, wędrówką, która jednocześnie przybliża do tych, którzy odeszli i oddala od nich, obiecując katharsis.

Za światem, który odszedł, tęskni nie tylko wspominający swoich zmarłych bliskich Thurbon, ale i bohaterowie jego książki. „Góra w Tybecie” to opowieść o poczuciu utraty, o żalu. Kto okrąży świętą górę sto osiem razy, ten osiągnie nirwanę i nie dotknie go już żaden żal.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

niedziela, 17 sierpnia 2014

Peter May, Czarny dom


Czarny dom to miejsce, o którym się nie mówi. Skrywa to, co ma pozostać sekretem, o czym chce się zapomnieć, pogrzebać w przeszłości. Przestrzeń wykluczona z rzeczywistości, nie-miejsce, na co dzień nieistniejące, lub raczej istniejące w innym czasie, w innym życiu, które nigdy nie może przeciąć ścieżek tego prawdziwego, realnego. Bo jeśli tajemnice czarnego domu wkroczą do rzeczywistości, zmienią wszystko i wszystkich, niszcząc i tratując każdego na swojej drodze.

Kryminał Petera Maya to nie tylko pogoń za sprawcą zbrodni, ale i historia małej, zamkniętej społeczności, żyjącej na wyspie Lewis, części szkockich Hebrydów Zewnętrznych. Zamknięci na niewielkiej przestrzeni ludzie pozornie znają się nawzajem, wiedzą wszystko o wszystkich, ale każdy ma swoje skrzętnie skrywane tajemnice. Te zaś układają się w misterny splot wydarzeń, supeł wzajemnych animozji, nienawiści, zazdrości i zadawnionych urazów, który musi rozplątać detektyw Fin McLoad. Powraca on na wyspę po wielu latach, by odkryć, że mimo usilnych starań od przeszłości nie można uciec. Ścigany przez wspomnienia szuka sprawcy brutalnego morderstwa, rysując przed czytelnikiem panoramę mieszkańców wyspy, a historia sprzed lat nierozerwalnie łączy się z teraźniejszością. 

Czarny dom można czytać jak powieść obyczajową ze zbrodnią w tle. Śledztwo, choć napędza wydarzenia, wydaje się być drugorzędne wobec wspomnień Fina, który, opowiadając swoją historię, relacjonuje sposób życia mieszkańców Hebrydów. W książce znaleźć można wiele historycznych i kulturowych smaczków, które docenią zwłaszcza ci, których fascynuje Szkocja, jej język i kultura. Dość powiedzieć, że młody Fin aż do pójścia do szkoły nie potrafi mówić po angielsku, w całości posługując się wyłącznie językiem gaelickim. 

Czarny dom to rzecz nadzwyczaj udana, dobrze napisana i wciągająca. Dla miłośników kryminału, ale i tych, którzy na co dzień nie pałają do tego gatunku szczególną miłością. Czekam z niecierpliwością na następne tomy.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Jacek Hugo-Bader, Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak

Broad peak to temat-samograj. Jacek Hugo-Bader okazję wykorzystał błyskawicznie, nieomal wpraszając się na wyprawę Jacka Berbeki, której celem było odnalezienie ciał Macieja Berbeki i  Tomka Kowalskiego. I rozpętał burzę. 

Pojawiły się między innymi oskarżenia o wchodzenie z butami w życie obcych ludzi, o wykorzystywanie tragedii do własnych celów, o niewłaściwe, zbyt ostre przedstawienie bohaterów, zwłaszcza zaś Jacka Berbeki, pod adresem którego w książce padło sporo ostrych słów. I wreszcie o to, że Jacek Hugo-Bader nie rozumie środowiska, o którym pisze, więcej, że nie podejmuje próby jego zrozumienia, przyrównując wyczyny himalaistów do amoku. Większość tych oskarżeń nie znajduje potwierdzenia w tekście, a sam Hugo-Bader kilkukrotnie próbował się bronić i wyjaśniać, dlaczego Długi film o miłości został napisany w taki, a nie inny sposób. Jako człowiek z zewnątrz, spoza opisywanego środowiska, miał szansę spojrzeć na Broad Peak i całą awanturę, jaka wokół niego narosła (jazgot - tak nazywa JHB medialną burzę, która przetoczyła się w Polsce) świeżym okiem, wolnym od animozji i zaszłości. Szkoda tylko, że szansę tę zmarnował.

Nie o ten nieprzemyślany „amok” tu idzie, bo Jacek Hugo-Bader podobnie jak wszyscy, którzy nie są alpinistami, próbuje zrozumieć, co pcha ludzi w tak ekstremalne warunki, co każe im się wspinać, ryzykować życie w skrajnych warunkach. Trzeba mieć w sobie jakieś szaleństwo, jakąś niepojętą tęsknotę, właściwie nie wiadomo za czym, bo przecież nie o adrenalinę tu chodzi. Hugo-Bader tę górską gorączkę próbuje uchwycić, pisze o jej pociągającym uroku, o tym jak, odbija się na twarzach himalaistów, ale jednocześnie nie potrafi zdobyć się na jej zaakceptowanie. Wciąż widzi w niej jakieś wynaturzenie, fascynujące wprawdzie, ale nie do końca ludzkie. Próbuje tłumaczyć zachowanie himalaistów chęcią ucieczki od rzeczywistości, od normalności, „podświadomą potrzebą samozagłady”.

Hugo-Bader pozornie nie chce oceniać. Pozornie, bo słowa, którymi opisuje wyprawę dość jednoznacznie wskazują, jak postrzega poszczególnych członków wyprawy i otoczenie, w którym się znalazł. Nie ocenia, ale fakty zestawia ze sobą tak, byśmy mogli bez trudu wyciągnąć wnioski. Po czym wycofuje się na bezpieczną odległość, staje się obserwatorem, podnosi ręce w obronnym geście, pokazując, że nie on jest od ferowania wyroków. Konsekwentnie realizuje swój pomysł na książkę, jakby całą wyprawę zaplanował z góry, każde słowo i każde ujęcie. Układa piętrowe metafory, sypie przymiotnikami, coraz częściej powtarzającymi się w toku opowiadania. Z prostej, przejmującej historii chce wycisnąć jak najwięcej. Mamy więc z jednej strony historię nienawiści „zwierzęco witalnego”, „gwałtownego, brutalnego” Jacka Berbeki do Adama Hajzera, który ginie niecałe dziewięć kilometrów dalej, pod Gaszerbrum I, spis oskarżeń, które wysuwają obie strony, „jazgot” internetowych komentarzy. Są w tej książce fragmenty wstrząsające, jak dramatyczny, chaotyczny zapis relacji Jacka Jawienia z odnalezienia ciała Tomka Kowalskiego, wciąż z radiem przy uchu i na wpół wypiętymi rakami, czy wizja nieodnalezionego Maćka Berbeki, zawieszonego na linie gdzieś wewnątrz nieprzebytej, nieludzkiej pustki lodowej szczeliny. Te obrazy prześladują, nie dają o sobie zapomnieć. I w tych fragmentach książka jest doskonała.

Przede wszystkim jednak dostajemy opis zmagań Jacka Hugo-Badera z pisaniem reportażu. Długi film o miłości jest książką nie tyle o Broad Peak, co o Jacku Hugo-Baderze u podnóża Broad Peak. Nie mniej i nie więcej. Hugo-Bader pisze świetnie, jest mistrzem stylu, ale wyraźnie brakuje mu na swoją opowieść pomysłu. Szuka kontrastów: między starą gwardią a młodymi wspinaczami, Jackiem Berbeką a Arturem Hajzerem, między wspinaczami, dla których najważniejsze w górach jest niesienie pomocy, a tymi, dla których liczy się zwycięstwo, sportowy wynik. Szuka bohaterów, próbuje do nich dotrzeć, namawia do zdejmowania okularów, za którymi kryją zapłakane oczy. Biega z kamerą, bo wymyślił, że nakręci swój pierwszy dokument, na stokach układa z kamieni wzniosłe hasła, zadaje podchwytliwe pytania, które jednak do niczego nie prowadzą i opisuje, jak zobaczył śmierć w oczach wspinaczy.

Może gdyby nie ten feralny wywiad w „Tygodniku Powszechnym” i spór z Jackiem Berbeką, nie trzeba by było uporczywej pustki po bohaterach zapełniać ozdobnikami, kunsztownymi, reporterskimi chwytami. I może wtedy byłby to reportaż daleko lepszy, poruszający, niebudzący aż takich kontrowersji. Bo kontrowersje te nie wynikają z samej historii, z tego, jak świeża jest to sprawa, jak wciąż się jątrzy i dzieli nie tylko środowisko alpinistów, ale i zwykłych ludzi, którzy góry widują jedynie w telewizji. Kontrowersje wynikają z samego sposobu mówienia, z próby wzniesienia się na wyżyny reporterskiej wirtuozerii, w której, niestety, znika sama opowieść. Najsilniej w tej książce działają fragmenty, w których autor się nie ujawnia. Kiedy przytaczane są suche fakty, ogołocony z komentarza zapis rozmów przez radiotelefon, komentarze internautów, słowa Adama Bieleckiego, który, zamiast bohaterem, stał się nagle kozłem ofiarnym. Być może rzeczywiście na tę książkę było za wcześnie. Temat jest ważny i poruszający, ale w sposobie opowiadania coś zgrzyta, przeszkadza w odbiorze, jakbyśmy podskórnie, nie do końca świadomie wyczuwali w słowach autora fałsz.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Maciej Wasilewski, Jutro przypłynie królowa

Nie czytajcie tej książki na urlopie. Ani przed urlopem, ani tuż po. Nie w czasie świąt, urodzin, nie wtedy, kiedy czujecie się świetnie, ani wtedy, kiedy nic nie układa się tak, jakbyście chcieli. Na taką książkę właściwie nie ma dobrego czasu.

Są reportaże, po których nie można spać w nocy. Których nie czyta się dla przyjemności, a mimo to nie można się od nich oderwać. Jutro przypłynie królowa to reportaż aspirujący do tego typu książek. Nie epatuje złem, nie pokazuje rozszarpanych ciał, ale jasno i wyraźnie mówi, że w ludziach z natury jest raczej więcej zła, niż dobra, a każdy raj można wypaczyć, zniszczyć i zamienić w piekło na ziemi.

Pamiętam, jak dawno temu, jako dziecko, oglądałam Bunt na Bounty z Melem Gibsonem. I byłam absolutnie zafascynowana niewiarygodnym faktem, że potomkowie dzielnych buntowników wciąż żyją na bezludnej wyspie, na której wylądowali po wsadzeniu kapitana do szalupy ratunkowej. Ta romantyczna wizja kompletnie mnie uwiodła: po walce z sadystycznym prześladowcą uciekli do raju, w którym założyli własne państewko, wolne od jakiejkolwiek kontroli, z dala od świata i jego zepsucia, wydarli światu  kawałek tylko dla siebie. I najwyraźniej powiodło im się, bo na Pitcairn wciąż żyją ich dzieci.

Jutro przypłynie królowa rozbija tę wizję, pokazując, że zamknięta, odizolowana społeczność zamienia się w więzienie, w którym ludzie stają się dla siebie nawzajem katami. Na wyspie, na której wspólnota jest podstawą przetrwania, zasada „jesteś z nami lub przeciwko nam” staje się przerażająco dosłowna. Zbrodnie natomiast uchodzą płazem, bo zbrodniarze są najważniejszym ogniwem społeczności, bez którego inni nie będą w stanie przetrwać. Okrucieństwo staje się codziennością, a patriarchalizm przyjmuje skrajną formę, w której kobiety przestają nawet być ludźmi, stają się częścią inwentarza, przedmiotem do użytku w razie nudy.

W którejś recenzji padło pytanie, po co Wasilewski napisał tę książkę. Dlaczego wybrał ląd, o którym w naszym kraju wielu czytelników zapewne w ogóle nie słyszało. Temat, jeśli się go już odkryje, jest pozornie łatwy, kto bowiem nie będzie porażony okrucieństwem mieszkańców Pitcairn? To nie jest książka wybitna, a w czasie lektury może nieco przeszkadzać jej chaotyczny układ i zbyt widoczne chwyty, które mają w czytelniku wywołać konkretne odczucie. Trzeba jednak Wasilewskiemu oddać sprawiedliwość: dotarł do bohaterów, namówił zamkniętą, wrogą wobec dziennikarzy społeczność do mówienia i napisał bardzo sprawny reportaż. Po co go pisał? Być może po to, by kolejny raz przypomnieć, że ludzie w pewnych warunkach stają się potworami. A może po to, by nauczyć nas patrzeć krytycznie na foldery reklamujące ziemskie raje.

piątek, 1 sierpnia 2014

Pierre Lemaitre, Ofiara

Wszystko w powieści Pierre’a Lemaitre’a wydaje się realizować schemat kryminału. Znajdziemy tu bowiem detektywa, zbrodnię, dochodzenie i zaskakujący zwrot akcji pod koniec. Poza tym jednak francuski pisarz robi, co w jego mocy, by ten schemat przekroczyć.

Historię ostatniego śledztwa komisarza Verhoevena śledzimy z perspektywy trojga bohaterów: samego Verhoevena, zbrodniarza i jego ofiary. Każde z tych spojrzeń przedstawia te same wydarzenia w nieco innym świetle. Czytelnik zostaje zatem wyposażony w dużo większą wiedzę niż komisarz, co niektórych fanów kryminału może irytować. Gra, którą podejmuje z nami Lemaitre polega nie na tym, czy pierwsi domyślimy się, kim jest tajemniczy oprawca. Nie mamy szansy odkryć prawdy, a fabuła Ofiary w żadnym wypadku nie przypomina klasycznego Morderstwa w Orient Ekspresie. Chodzi o to, czy Verhoeven zdąży rozwikłać sprawę, zanim będzie za późno. Akcję śledzi się zatem nie jak fascynującą zagadkę, ale jak fabułę powieści sensacyjnej czy thrillera. Widzimy zbliżającego się mordercę, błyska ostrze noża, ofiara kuli się ze strachu, a czytelnik zastanawia się, czy pomoc przybędzie na czas.

Lemaitre ma ciekawy styl, wyróżniający go na tle innych autorów kryminałów. Akcja postępuje szybko, a sposób opowiadania wywołuje wrażenie, że kolejne wydarzenia rozgrywają się tu i teraz, na naszych oczach. Od Ofiary trudno się oderwać, nawet wtedy, gdy fabuła zaczyna nieco rozczarowywać. Co ciekawe, zawodzi nie tyle sama historia, ile raczej główny bohater, którego czyny nie do końca odpowiadają narratorskiemu opisowi. Autorom kryminałów zdarza się wprawdzie wyprowadzać swoich bohaterów na manowce, próbując w ten sposób uczłowieczyć detektywów-herosów. Ale w przypadku Lemaitre’a następuje rozdźwięk między charakterystyką Verhoevena i związanymi z nią oczekiwaniami czytelników a rozwojem fabuły.

Najbardziej rozczarowuje jednak coś, co nie zależy od samego autora. Zaskakujący zwrot akcji pod koniec powieści byłby zdecydowanie ciekawszy, gdyby wydawca nie postanowił umieścić w opisie książki, który znajdziemy na okładce, spoilera o naprawdę dużych konsekwencjach dla fabuły. To, co w założeniu miało zaciekawić potencjalnego nabywcę, ostatecznie psuje odbiór powieści. Wyjaśnienie zagadki tożsamości sprawcy będzie zaś niestety niejasne dla znakomitej większości czytelników, ponieważ nierozerwalnie łączy się z fabułą pierwszej, wciąż nieprzetłumaczonej części trylogii o komisarzu Verhoevenie.

Ofiara to niezły kryminał, trzymający w napięciu i bardzo sprawnie napisany. Kto jednak woli mroczne skandynawskie klimaty lub klasyczną Agathę Christie, nie będzie raczej zachwycony najnowszymi przygodami komisarza Verhoevena.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl