sobota, 19 lipca 2014

Paul Bowles, Podróże. Pisma zebrane 1950-1993

Podróżowanie jest sztuką. Wymaga otwartego umysłu, talentu, spostrzegawczości i przenikliwości. W przeciwnym razie jest tylko przemieszczaniem się i powierzchowną obserwacją. W czasach, w których świat wydaje się być na wyciągnięcie ręki, a niskiej jakości książki podróżnicze zalewają nie tylko rynek, ale i czytelniczą świadomość, Paul Bowles przypomina, jak niezwykłym doświadczeniem może być spotkanie z inną kulturą. I jak bardzo podróżnik różni się od turysty.

Paul Bowles, ojciec chrzestny beat generation i amerykańskich hipsterów, znaczną część życia spędził poza Stanami Zjednoczonymi, mieszkając m. in. w Paryżu, na Cejlonie i – przede wszystkim – w Maroku. „Podróże” to powstające od wczesnych lat 50. reportaże z tych miejsc, opowieści o paryskiej bohemie, codzienności Tangeru, Fezu czy Cejlonu, o samotności Sahary, o ludziach, muzyce i przemianach politycznych. Bowles w swoich wyprawach nie jest turystą, ale podróżnikiem, wędrowcem, gotowym na spotkanie z inną kulturą, na próbę jej poznania i zrozumienia. W każdym z miejsc, do których się udaje, stara się poznać mieszkańców, rytm życia, zapach wiatru i zagadki kryjące się w zaułkach wąskich ulic. A potem przybliżyć ten odległy świat czytelnikom.

Świadomość Bowlesa można nazwać postkolonialną. Do Innego podchodzi z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, ale nie bezkrytycznie. Nie stroni od osobistego komentarza, ale jednocześnie nie feruje wyroków. W kolejnych tekstach widać ewolucję jego poglądów, zwłaszcza zaś postępujące zniechęcenie wobec cywilizacji Zachodu, która coraz łapczywiej zagarnia kolejne tereny należące dotąd do innych kultur. Ale Bowles nie szuka w swoich podróżach cepelii, nie chce za wszelką bronić siebie i innych przed postępem ani tworzyć kulturowych skansenów. Stawia raczej na mariaż starego z nowym, na mądry postęp, który nie neguje tradycji. Jest w tym myśleniu niezwykle współczesny, a jego reportaże, mimo upływu dekad, wciąż wydają się niezwykle świeże i aktualne.

„Podróże” to pisarstwo najwyższej próby, lekkie, wnikliwe, na wskroś przesiąknięte intelektem autora. Bowlesowi udaje się za pomocą słów oddać fascynujący urok odwiedzanych przez siebie miejsc, pokazać czytelnikowi zarys tej tajemnicy, którą sam stara się wytropić w swoich wyprawach. Piękny, melodyjny i jednocześnie niezwykle plastyczny język prowadzi przez kolejne kraje, miasta i krajobrazy. Jeśli dać się mu ponieść, przez chwilę można naprawdę poczuć duszne powietrze tangerskiej kawiarni i usłyszeć śpiew muezina.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

środa, 16 lipca 2014

Jennifer Clement - Prawdziwa historia oparta na kłamstwach

Opowiedziana z perspektywy służących historia Leonory to gra z konwencją południowoamerykańskiej telenoweli. Uboga służąca, bogata rezydencja i przystojny pan domu. Romans i nieszczęśliwa miłość. Tyle, że w wersji Jennifer Clement nie ma happy endu, a romans w niczym nie przypomina tego z telewizyjnego ekranu.

Oddana przez matkę do zakonu i nauczona, że dobra dziewczyna nigdy nie mówi „nie”, Leonora zostaje służącą w bogatym domu państwa O’Connor. W domu pracują także kucharka Sofia oraz tajemnicza Josefa, porozumiewająca się z otoczeniem za pomocą pojedynczych, enigmatycznych słów. Tak zaczyna się powieść amerykańsko-meksykańskiej pisarki Jennifer Clement.

Clement swoją opowieść buduje na ostrych opozycjach. Z jednej strony mamy więc świat miejscowych służących, z drugiej – świat właścicieli, przybyszów z zewnątrz, tych lepszych i bogatszych. Oba te światy są niewspółmierne i nieprzechodnie, co Clement wielokrotnie podkreśla. Mądrość ludowa zostaje przeciwstawiona książkowej wiedzy, męska wolność, w tym także od konsekwencji własnego działania – kobiecej podległości. Zewnętrzne milczenie Leonory kontrastuje z bogactwem języka, którym posługuje się w zapisanych kursywą myślach. Wreszcie, prostota historii zostaje zderzona ze skomplikowaną formą powieści. Kilku narratorów i różne plany czasowe stopniowo odkrywają przed czytelnikiem kolejne piętra tytułowego kłamstwa i opartej na nim rodzinnej tajemnicy. Tym, co jednak najbardziej rzuca się w oczy, są wspomniane już wyróżnione kursywą krótkie fragmenty przemyśleń, cytatów z Biblii i wierszy, którymi ktoś – Leonora, a może niewidoczny chór rodem z antycznych tragedii – komentuje każdy kolejny akapit. Te krótkie zdania, często składające się z pojedynczych słów są czymś w rodzaju pomostu pomiędzy bohaterką a światem, sposobem przełożenia tego, co niezrozumiałe, na jej wewnętrzny, utkany z cytatów język.

Skomplikowanie formalne powieści nie przekłada się niestety na jej jakość. „Prawdziwa historia oparta na kłamstwach” w swojej barokowości, nadmiarze środków, metafor, poetyckich wstawek i głębokich przemyśleń niebezpiecznie przechyla się w stronę egzaltowanej powieści z tezą. Wygłaszane przez bohaterki przemyślenia brzmią sztucznie, podobnie jak wszechobecny symbolizm, a pisane kursywą fragmenty oscylują pomiędzy doskonałym wglądem w umysł Leonory a śmiesznością. Tym, co ostatecznie broni Clement przed pretensjonalnością, jest hipnotyzująca siła narracji, wprowadzająca w trans melodyka uproszczonego, na poły mistycznego języka „miotłowego dziecka”, jak samą siebie określa bohaterka.

Powieść Jennifer Clement to ciekawostka na jeden, niezbyt długi wieczór, intrygująca magnetycznym stylem i językiem. Obawiam się jednak, że mimo to nie zostanie w pamięci czytelnika zbyt długo.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

wtorek, 8 lipca 2014

Damon Galgut, W obcym pokoju


Damon, bohater i porte parole autora książki „W obcym pokoju” jest outsiderem. Nie potrafi znaleźć swojego miejsca, mieszka kątem u znajomych, nie ma stałej pracy. Aby uciec od przytłaczającej codzienności, rusza w świat, czyniąc z podróżowania sposób na życie.

Powtarzającym się w tej książce motywem jest ucieczka. Kompulsywne podróżowanie nie służy zwiedzaniu i poznawaniu świata, nie prowadzi też do samopoznania. Kierunek i cel nie są istotne. Liczy się tylko nieustanne przemieszczanie się, bycie w ruchu i rozciągnięte w nieskończoność „teraz”. Po drodze Damon podejmuje heroiczne niemal próby nawiązania relacji z innymi ludźmi, ale każda z nich musi nieuchronnie skończyć się katastrofą. Jeśli jednak będzie uciekał dość szybko i dość daleko, wszystko – ludzie, przywiązanie, obowiązki, przyszłość i przeszłość – powinno oderwać się w biegu i zgubić po drodze.

Damon-narrator patrzy na opisywane wydarzenia z góry, z perspektywy na tyle odległej, że o sobie z przeszłości mówi: „on”. Do opowiadania używa czasu teraźniejszego i trzeciej osoby, co daje wrażenie wiwisekcji, próby wytłumaczenia zachowania tego na poły obcego Damona z przeszłości nie tylko innym, ale i sobie. To gest podwójnej ucieczki: w podróż i jednocześnie w pewną formę mówienia o niej. Tym większe jest zaskoczenie i kontrast, gdy co jakiś czas w tej przemyślanej strategii pojawia się pęknięcie. Emocje biorą górę nad rozumem i narrator zaczyna mówić w pierwszej osobie, podkreślając tym samym, jak trudno jest opowiadać o sobie spokojnie i z dystansu.

„W obcym pokoju” jest książką niezwykle sugestywną, wciąga w swoją niepokojącą narrację, wchodzi pod skórę jak drzazga. Siła tej powieści leży w nieustannej oscylacji pomiędzy oschłą szczerością wyznań a dramatycznym zaangażowaniem, pomiędzy obcym z przeszłości, a przeżywającym wszystko na nowo narratorem, wreszcie pomiędzy specyficzną formą a budzącymi coraz większe emocje wydarzeniami. Zasłużona nominacja do Bookera. I tylko szkoda, że polskie wydanie graficznie pozostawia wiele do życzenia.

Recenzja pierwotnie ukazała się na portalu Xięgarnia.pl

środa, 2 lipca 2014

Magdalena Rittenhouse, Nowy Jork



Zwykłe przewodniki są passe. Czytelnicy i podróżnicy pragną czegoś więcej niż spisu budynków i mapki z zaznaczoną najbardziej ekonomiczną trasą. Zwiedzanie staje się wędrówką, a zaliczenie kolejnych podpunktów na liście zabytków musi ustąpić mniej lub bardziej spontanicznemu zagubieniu się w obcej przestrzeni.

Nowy Jork Magdaleny Rittenhouse, ukazujący się w ramach doskonałej „Serii Amerykańskiej” wydawnictwa Czarne, jest taką właśnie próbą zagubienia się w najsłynniejszym mieście obu Ameryk, czymś pomiędzy książką historyczną, przewodnikiem a reportażem. Składa się z trzech części, w których kolejno opisywane są historie najbardziej rozpoznawalnych punktów miasta. Mamy więc dramatyczną historię powstania Mostu Brooklińskiego, nieprawdopodobny zamysł stworzenia Central Parku, dzieje New York Timesa, czy wreszcie wciąż aktualny spór o meczet w okolicach zburzonych Twin Towers.

Książka jest rzetelnie opracowana, podparta badaniami historycznymi i bibliografią, i sprawnie napisana. Fakty przeplatają się z osobistymi uwagami autorki, z opowieścią o jej prywatnym odkrywaniu miasta, a wszystko układa się w przemyślaną konstrukcję. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że czegoś w tej opowieści brakuje, jakiejś iskry, która ożywiłaby wyłaniający się z kart Nowy Jork. Miasto w ujęciu Rittenhouse jest milczące, jak statyczna pocztówka, a autorka nie potrafi sprawić, by przemówiło. Pisze o tętniącym życiem tyglu, o pędzie, który każe iść wciąż naprzód, o energii, dzięki której miasto, mimo upadków i katastrof wciąż pnie się w górę, coraz wyżej i wyżej. Ale tę energię czuć w jej opowieści niezwykle rzadko.

Paradoksalnie, Rittenhouse wypada najlepiej, kiedy traci z oczu swój cel, kiedy rezygnuje z relacjonowania, czy to faktów, czy własnych przemyśleń, i daje się ponieść słowom i często niejednoznacznym uczuciom, jakie żywi w stosunku do Nowego Jorku. Fascynację miastem widać zwłaszcza wtedy, gdy wyłania się z tekstu nie bezpośrednio, ale jakby przy okazji, jako skutek uboczny narracji. W takich, niestety nielicznych fragmentach można się otrzeć o zrozumienie, na czym polega fenomen Nowego Jorku. Książka Rittenhouse sprawdzi się zatem jako rozbudowany przewodnik z licznymi anegdotami i ciekawostkami. Nowy Jork jednak moim zdaniem zasługuje na coś więcej.